Muse mistrzowsko w Łodzi

/ 24 listopada, 2012

Podczas tegorocznej trasy w halach koncertowych na pewno będziemy wykorzystywali dużo elementów wideo, może pojawi się piramida, która zmienia kształt, powiększa się i robi masę innych, dziwnych rzeczy – mówił „Teraz Rockowi” Dominic Howard kilka miesięcy temu. Te słowa jedynie osobom z naprawdę nieograniczoną wyobraźnią są w stanie opisać, co działo się 23 listopada w łódzkiej Atlas Arenie. Była scena, na której chyba każda część nie leżąca poziomo okazywała się kolorowym ekranem, był gigantyczny, półkolisty wybieg półtora metra wyżej, otaczający ją z tyłu, zwieńczony „stanowiskami wokalnymi”, na które ochoczo wskakiwali Matt Bellamy i Chris Wolstenholme. I wreszcie wspomniana, absolutnie precedensowa piramida – umieszczone nad zespołem pięć coraz większych, rozłożonych na planie kwadratu ekranów, które opuszczały się rozkładając na wzór obiektywu staroświeckiego aparatu fotograficznego. Czasem tworzyły odwróconą piramidę, czasem – przybierały kształt klepsydry. A w kulminacyjnym momencie koncertu – pod koniec Stockholm Syndrome – zakryły cały zespół niczym prawdziwy egipski grobowiec. Tyle, że rozświetlony dziesiątkami kolorowych obrazów. Wszystkim obecnym zaparło dech w piersiach.

Nie zabrakło oczywiście laserów, a na sam koniec zespół urządził sobie prawdziwą zasłonę dymną, która całkowicie zakryła muzyków i scenę. A jednak wszystkie te efekty – a także „pomniejsze”, jak ciemne okulary z wyświetlającymi się na szkłach napisami, które w pewnym momencie przywdział Matt, basy Chrisa, których gryfy świeciły się na różne kolory, świecący (znowu, u nich wszystko świeci!) fortepian – okazały się tak naprawdę dodatkiem. Dodatkiem do zespołu, którego entuzjazm i oddanie dla publiczności okazały się rekordowe. I do muzyki, która na koncercie rozbrzmiewa z jeszcze większą potęgą i rozmachem, niż na jakiejkolwiek płycie.

Matt Bellamy, może z powodu szczęśliwego związku i zostania ojcem, wbrew obiegowej opinii okazał się showmanem przyjaznym, wesołym i przesympatycznym. Popisywał się chociażby zgrabnym polskim (Dobry wieczór, Łódź i kochamy was!). Jego głębokie spojrzenia w kamerę były miłe, kiedy jednak zszedł do fosy, by uścisnąć ręce fanom (a jedną z fanek nawet w rękę pocałować) publiczność oniemiała z zachwytu. Podobnie, kiedy stając po obu stronach sceny zalotnie machał do widzów, którym przypadły w udziale miejsca z boku. I gdy urządził sobie sprint po wybiegu, w trakcie którego spontanicznie zakrzyknął – kto by spodziewał się takich psot po śmiertelnie zawsze poważnym wyznawcy wszelakich teorii spiskowych?

A muzyka? Zabrzmiała idealnie. Lepiej, niż podczas Open'era (gdzie było trochę za głośno) i Coke Live (gdzie z kolei było stanowczo za cicho). Niesamowite, jaki świat dźwięków o orkiestrowym wręcz rozmachu potrafi wyczarować czterech muzyków (zespołowi na scenie towarzyszył dodatkowy multiinstrumentalista). Materiał z nowego albumu, który zdominował program, jest wystarczająco różnorodny, aby nie było chwili na nudę, a przeplatany przebojami stworzył świetną całość. Nawet przesadnie pompatyczny, zagrany na ostatni bis Survival, na żywo okazał się prawdziwie hitowym, rockowym czadem. Jeśli czegoś trochę zabrakło, to Hysterii – zamiast tego zespół na swoim „kole ruletki” wylosował Map Of The Problematique. W podobny sposób Syndrome zastąpił New Born – choć tu akurat niektórzy bardzo się ucieszyli…

Do zobaczenia następnym razem – podziękował już po wszystkim ze sceny Dom Howard, który dawniej robił za głównego konferansjera. Wierzymy, że wkrótce przyjadą znowu. A my znowu tam będziemy.

Co zagrali:

The 2nd Law: Unsustainable
Supremacy
Map of the Problematique
Panic Station
Resistance
Supermassive Black Hole
Animals
Monty Jam
Explorers
Sunburn
Time Is Running Out
Liquid State
Madness
Follow Me
Undisclosed Desires
Plug In Baby
Stockholm Syndrome
The 2nd Law: Isolated System

Bis 1:
Uprising
Knights of Cydonia

Bis 2:
Starlight
Survival

 

 

JORDAN BABULA fot. MK

KOMENTARZE

Przeczytaj także