Guns N’ Roses: Ostatni giganci z rockowej dżungli. Fragment biografii

/ 25 maja, 2017

Guns N’ Roses przyjadą do Polski już 20 czerwca 2017 roku i zagrają na stadionie Energa w Gdańsku. A tydzień wcześniej, 14 czerwca 2017 roku będzie można zakupić nową biografię autorstwa Micka Walla pod tytułem „Guns N’ Roses: Ostatni giganci z rockowej dżungli” wydaną nakładem In Rock/Vesper. Już dziś prezentujemy jej fragment.

System Of A Down ma 15 nowych utworów

Mick Wall zna zespół niemal od samego początku. Przez te wszystkie lata przeprowadził niezliczone wywiady z jego członkami, ludźmi z jego otoczenia oraz z najważniejszymi pracownikami ekipy menadżerskiej. Zna ich nie tylko osobiście, ale pozwala im przemawiać ze wstrząsającą szczerością w najwnikliwszej biografii, jakiej doczekał się ten niezwykły zespół.

Młody Bill Bailey skończył właśnie osiemnaście lat, jeszcze nie nazywał się W. Axl Rose i był zmorą policjantów z małego miasteczka. W Lafayette, w stanie Indiana, pod koniec lat siedemdziesiątych, większość nastoletnich łobuzów było tego samego sortu: znudzeni, pijani, napompowani hormonami i niezbyt lotni. Nie trzeba było FBI, żeby ich złapać. Bill Bailey był inny. Był bystry – nawet bardzo – a jego bunt miał powody i cele. Nie chodzi o to, że nie mogli go przyskrzynić. Chodzi o to, że nie mogli go powstrzymać, kazać mu szanować ich, czy czyjkolwiek autorytet. Twierdzi, że był aresztowany dwadzieścia razy (winny byłem pięć razy), mimo że akta sądu okręgowego hrabstwa Tippecanoe mówią, że jako dorosły w okresie od lipca 1980 do września 1982 spędził w areszcie łącznie dziesięć dni za pobicia, podawanie alkoholu nieletnim, pijaństwo w miejscu publicznym, wkroczenie na teren prywatny i wyrządzenie szkód. Gdy wrócił autostopem do LA, uciekając przed koszmarami młodości, tak naprawdę uciekał przed prawem. I przez długi czas miał tu nie wracać.

Jeśli Axl Rose jest ostatnią wielką gwiazdą rocka, to Bill Bailey jest smutnym, kochanym, bystrym, poniewieranym i rozgniewanym dzieciakiem, którego Axl zostawił w Lafayette. A mimo to odradza się za każdym razem, gdy Axl wpada na scenie i za kulisami w szał, za każdym razem, gdy do głosu dochodzi jego nieprzejednanie i temperament. A także w niewypowiedzianych chwilach życzliwości i wrażliwości, w piosenkach miłosnych, w których się otwiera. Jest w tekście „One In A Million” („Policjanci i czarnuchy, zejdźcie mi z drogi”) i „Sweet Child O’ Mine” („Jej uśmiech przywołuje wspomnienia z dzieciństwa”). Był, kiedy podjął decyzję o nagraniu piosenki Charlesa Mansona na album „The Spaghetti Incident?” i jest, kiedy próbuje imitować styl Eltona Johna i Freddiego Mercury’ego. Jest, kiedy chce kontrolować każdy aspekt Guns N’ Roses, od nazwy aż po muzyczny dorobek. Łatwo znaleźć związek między młodym Billem Baileyem, marzącym o śpiewaniu gdzieś poza łazienką rodzinnego domu tak, żeby nie usłyszał go fanatycznie religijny ojciec, a lśniącą poświatą „Chinese Democracy”, albumu tak wyróżniającego się i tak nie na czasie, że mogła go nagrać tylko odcięta od świata gwiazda, pragnąca przedstawić własną wizję doskonałego i niezmąconego przez nikogo dzieła.

Wszystko zaczęło się 6 lutego 1962 roku, gdy William Bruce Rose urodził się jako syn pięknej siedemnastoletniej samotnej matki Sharon Lintner, która jeszcze chodziła do szkoły i chuligana z Lafayette, także Williama Rose’a, który o szkole nawet nie myślał. Zanim Bill ukończył dwa lata i cokolwiek pamiętał, William i Sharon, którzy niewiadomo czy byli małżeństwem, rozstali się w 1964 roku. Możliwe, że syn został porwany na krótki czas przez ojca i wykorzystywany przez niego seksualnie. Gdy wiele lat później Axl poddał się „terapii regresywnej” twierdził: Nie podobało mi się, jak traktował mnie przed moim narodzeniem, od momentu narodzin pragnąłem więc śmierci tego skurwiela. Powiedział też, że William Rose pieprzył mnie w dupę. Pamiętam igłę. Pamiętam zastrzyk. I pamiętam, że byłem przez niego molestowany i widziałem, jak coś okropnego stało się matce, kiedy po mnie przyszła.

Jak było, wie tylko Axl. Jeśli wydarzenia te miały miejsce, mały Bill ich nie pamiętał. Rok później Sharon poznała i poślubiła Stephena Baileya, a Bill dorastał wierząc, że Stephen jest jego prawdziwym ojcem.

Stephen Bailey też nie był łatwym ojcem, można więc powiedzieć, że wpadł z deszczu pod rynnę. Niektórzy przyjaciele z kościoła nazywali go Żukiem, a jego pełny tytuł brzmiał Wielebny L. Stephen Bailey i cechowała go żarliwa wiara. Prawił kazania w kościele zielonoświątkowców, stojącym przy żwirowej drodze w wiejskiej okolicy tuż za miastem, gdzie niebo i piekło były czymś namacalnym, transcendencja i grzech czymś prawdziwym i żywym, gdzie ludzie wili się po posadzce i przemawiali różnymi językami, gdzie niosło się słowo boże, gdzie pożądany był purytanizm, a muzyka rockandrollowa, alkohol, seks przedmałżeński i inne przyjemności zdecydowanie potępiane. Młody William i jego przyrodnie rodzeństwo, Stuart i Amy, które pojawiło się wkrótce, każdego niedzielnego poranka, niedzielnego wieczoru i w środową noc wybierali się w dwunastokilometrową podróż do kościoła. Choć zwykle jeździli tam częściej.

Gdy w podstawówce William zaczął miewać koszmary, że mieszka w domu z matką i obcym mężczyzną, który robi złe rzeczy, powiedziano mu, że zostały one zesłane przez diabła. Z podróży do kościoła zapamiętał: Mieliśmy spotkania, dochodziło do uzdrowień. Ślepi czytali. Ludzie mówili obcymi językami. Obmywano stopy i tak dalej. Stephen Bailey rządził domem za pomocą bogobojnej retoryki i żelazną ręką. William został spoliczkowany za to, że oglądał kobietę w bikini w telewizyjnej reklamie. Telewizor wkrótce trafił na śmietnik. Dzieciakom Baileyów wolno było słuchać radia raz w tygodniu w niedzielne popołudnie, kiedy Stephen i Sharon mieli „czas dla siebie” w sypialni. Gdy wiele lat później zapytano Axla czy ma jakieś szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, powiedział: Dobre czasy? Łał! Chyba kiedy nasza trójka zapominała o codzienności i razem z ojcem bawiła się w zapasy. Po prostu cieszyliśmy się jak dzieci.

Tylko tyle i nic poza tym. Rodzina stosowała własne metody zacieśniania więzi towarzyskich. Dzieci miały pilnować się nawzajem, jeśli zobaczyły lub powiedziały coś związanego z seksem. Dyscyplinę stosował Stephen, a Sharon zawsze brała jego stronę. Puszczał im na magnetofonie szpulowym taśmy z nagraniami Jimmy’ego Swaggarta i kazał im słuchać w kółko gadania starego, zblazowanego hochsztaplera. Gdy William miał dziesięć lat, na tyle dobrze znał Biblię, że wygrał kościelny konkurs dla młodzieży i został poproszony o wygłoszenie kazania. Ucząc się przemawiać przed tłumem, a potem grać na pianinie i śpiewać, Bill odnalazł swoją osobowość. Wiedział, że ma ona związek z muzyką, którą ćwiczył na kościelne recitale. Pewnego dnia w samochodzie usłyszał piosenkę Barry’ego Manilowa „Mandy” i jej refren był tak chwytliwy, że się dołączył. W nagrodę został spoliczkowany przez ojca, bo piosenka była „diabelska”. Jeśli za śpiewanie „Mandy” można dostać w zęby, to jaką siłę musi mieć ta muzyka? Od Sharon dostał małe radio (prawdopodobnie poczuła się winna zachowania Stephena), którego słuchał nocami pod kołdrą. I nagle jego mały świat, na który składało się Lafayette, szkoła i kościół, otworzył się. Usłyszał Eltona Johna, Queen, Led Zeppelin, Billy’ego Joela… Słuchał słów, a melodie wprawiały go w odpowiedni nastrój. Zrozumiał, że w muzyce jest siła – czy to gdy śpiewał w kościele na mszy, żeby wprawić wiernych w stan ekscytacji przed żarliwym kazaniem Stephena, czy kiedy taki Freddie Mercury czy Robert Plant stali przed tysiącami, wprawiając ich w radość, doprowadzając do omdlenia i krzyków…

Gdy to zrozumiał, jego życie się zmieniło. Nieśmiały, zahukany dzieciak, który przemykał pochylony korytarzami szkoły Sunnyside Middle z oczami wbitymi w ziemię, w wykrochmalonej białej koszuli i wyprasowanych czarnych spodniach, zmienił się w buntowniczego, niesfornego dzieciaka z Jefferson High o gorącym temperamencie, szybkich pięściach i szaleństwie w oczach, które budziło popłoch nawet u najsilniejszych. Jeszcze głębiej poznał moc muzyki. Stephen zepchnął go ze stołka przy pianinie za to, że grał „D’Yer Maker” Led Zeppelin. W jego ręce wpadła książka z nutami do utworów Eltona Johna, wprawiając go w zdumienie, że tak można konstruować utwory (dziesięć palców ułożonych w najdziwniejsze akordy świata). W drodze na zajęcia z pianina przeglądał w sklepie magazyny muzyczne, jak „Creem” i przy okazji odkrył inne pisma, jak „Oui” z artystycznymi zdjęciami pięknych kobiet akurat wtedy, gdy zaczęło go mrowić w kroczu na myśl o dziewczynach ze szkoły. Poznał wtedy Jeffa Isbella.

  • Autor: Mick Wall
  • Tłumaczenie: Robert Filipowski
  • Wydawnictwo In Rock
  • Stron: 480 + 16 stron ze zdjęciami
  • Format: 145×205 mm
  • Oprawa miękka
  • ISBN 978-83-64373-47-3
  • Kod EAN 9788364373473
  • Cena detaliczna: 49,90 zł

Mick Wall jest jednym z najsłynniejszych brytyjskich dziennikarzy piszących o muzyce rockowej, twórcą programów telewizyjnych i radiowych, a także autorem wielu zachwalanych przez recenzentów książek, w tym wnikliwych bestsellerów poświęconych takim wykonawcom, jak Led Zeppelin („Kiedy giganci chodzili po Ziemi”), AC/DC („Diabelski młyn”), Black Sabbath („U piekielnych bram”), Lou Reed („The Life”), The Doors („Gdy ucichnie muzyka”), Foo Fighters („Foo Fighters”), Lemmy („Lemmy”), Prince („Purple Reign”), a także zbioru własnych wspomnień („Getcha Rocks Off”). Mieszka w Anglii.

rf

KOMENTARZE

Przeczytaj także