Scott Weiland: Dla nas rock'n'roll umarł 20 lat temu

/ 17 lipca, 2015

Nietrudno się domyślić, że chodzi o śmierć Kurta Cobaina w 1994 roku. Scott Weiland skomentował tamto tragiczne wydarzenie w książce „Survival of the Fittest: Heavy Metal in the 1990’s” Grega Prato. Jaki wpływ miało samobójstwo lidera Nirvany na kolegów z branży?

To było naprawdę trudne. To była jakby śmierć wieku niewinności, w którym byliśmy. A także śmierć tego gatunku muzyki. Była w tym pewna niewinność i ta niewinność przeminęła. Sądzę, że każde pokolenie ma swój „moment Don McLeana”, wiecie „This will be the day that I die” [nawiązanie do piosenki McLeana „American Pie” – przyp. red.] – wszystkie te chwile, w których umiera rock’n’roll. Dla naszego pokolenia to była śmierć rock’n’rolla.

Wokalista chce przemawiać w imieniu całego pokolenia, nie jesteśmy jednak do końca pewni, czy rzeczywiście wszyscy tak to widzieli. Na postrzeganie świata przez cytowanego muzyka może mieć ogromny wpływ to, że sam w owym czasie zmagał się z uzależnieniem od heroiny. Po raz pierwszy był wtedy na odwyku. Tamto samobójstwo wstrząsnęło nim bardzo mocno.

Mimo wszystko Scott Weiland sam stara się do dziś prowadzić do bólu rockandrollowe życie. Pominiemy już łaskawie jego ekscesy w Stone Temple Pilots i Velvet Revolver, które doprowadziły do rozstania się z obu grupami. Z nowym zespołem The Wildabouts wciąż zdarza mu się chamsko potraktować fanów, a to znów podczas koncertów promujących płytę „Blaster” być pod wpływem jakichś środków, które zmieniają trochę świadomość. Innym razem zapomni, na co dokładnie zgodził się w ramach współpracy z nowym zespołem (Sons of Anarchy), i wystawi kolegów w dniu, w którym oni zapowiedzieli wydanie debiutanckiej płyty. Rock’n’roll nie umiera z jedną osobą, rock’n’rolla ma się we krwi.

ud | fot. Kreepin Deth, CC BY 3.0

KOMENTARZE

Przeczytaj także