The Beatles w Trójce

/ 4 maja, 2016

4 kwietnia w studiu im. Agnieszki Osieckiej w Programie Trzecim Polskiego Radia odbyło się wyjątkowe spotkanie dla fanów muzyki The Beatles. Obchodząca w tym roku jubileusz dwudziestolecia działalności firma Voice – będąca dystrybutorem sprzętu takich znanych audiofilom marek jak Audiovector, Primare, Pro-Ject, Cardas Audio, REL, Cabasse, B.A.T., EAT i JABLOCOM – już po raz drugi postanowiła dać szansę odsłuchania jednej z klasycznych płyt czwórki z Liverpoolu w jakości niedostępnej na co dzień nawet najbardziej zagorzałym fanom. Chodziło nie tylko o sprzęt odtwarzający dźwięk, ale także jego źródło. 

Podobnie jak było w listopadzie zeszłego roku z płytą „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, tak i tym razem Tomasz Zeliszewski (do niedawna perkusista Budki Suflera, obecnie muzyk zespołu Wieko, a przede wszystkim znany audiofil), przywiózł ze sobą do Trójki pierwszą kopię studyjnej taśmy matki albumu „Magical Mystery Tour” z 1967 roku. Po krótkim wprowadzeniu ruszyła taśma założona na klasyczny, wielki magnetofon szpulowy Studer A80.  

Aby oddać wszystkie niuanse brzmienia nośnika najbliższego źródła, ta klasyczna maszyna została podłączona do sprzętu przygotowanego przez Milana Webera, wiernego słuchacza Trójki i szefa firmy Voice. I tak wspomniany magnetofon został podłączony do przedwzmacniacza PRE60 szwedzkiej firmy Primare oraz końcówki mocy A60. Na końcu swojej drogi dźwięk został doprowadzony specjalnymi, delikatnie ustawionymi na drewnianych klockach przewodami Cardas Audio do głośników Audio Physic Cardeas 30 LJE. Bo nie ma co ukrywać, nie tylko muzyka była tu bohaterem, ale również sprzęt (na scenie pojawili się też szefowie firmy z Brilon – Dieter Kratochwil i Manfred Diestertich).  

W końcu z głośników wydobyły się pierwsze dźwięki tytułowej kompozycji. I od razu stało się dla mnie jasne, że tak szczegółowo, z takim oddaniem każdego pasma i wszystkich najdrobniejszymi elementami złożonej produkcji George'a Martina jeszcze nie dane mi było usłyszeć muzyki The Beatles. Poruszające doświadczenie! – powiedział w pewnym momencie siedzący obok mnie Wojtek Szadkowski z Collage, który znany jest z wielkiego uwielbienia dla twórczości The Beatles. Kasia Kowalska oraz Marcin i Ania Ciurapińscy z Big Day też wydawali się być pod wrażeniem. Prawdą jest, że nawet najlepiej wytłoczony winyl nie jest w stanie w pełni oddać brzmienia z taśmy matki. I być może dlatego dało się odczuć, że te nagrania pochodzą z różnych sesji. Pewne łączenia – jak chociażby to w zbudowanym z dwóch wersji Strawberry Fields Forever – dały się bardziej odczuć. Jednak ważniejsze było to, że te wszystkie klasyczne kompozycje, jak „I Am The Walrus”, Penny Lane czy finałowa „All You Need Is Love”, zabrzmiały pełniej i przestrzenniej niż kiedykolwiek. Po takim doświadczeniu nawet słuchanie z ostatniej, pieczołowicie przygotowanej edycji na CD wydaje się tylko kompromisem.  

Na tym jednak spotkanie z muzyką The Beatles w studiu im. Agnieszki Osieckiej się nie zakończyło. Po krótkiej przerwie poczciwy magnetofon Studera został zabrany z centralnego miejsca sceny, a na środku stanął ekran. Za specjalną zgodą reżysera Michaela Lindsaya-Hogga w Trójce odbył się pokaz zremasterowanej z myślą o wydaniu na DVD i Blu-ray filmu „Let It Be”. Dlaczego było to tak wyjątkowe wydarzenie? Ano dlatego, że Lindsay-Hogg już w 2011 roku zapowiadał wydanie tego klasycznego tytułu na nowym nośniku. Niestety, ponieważ uznano, że dokument przedstawia zespół w nie najlepszym świetle – w momencie gdy drogi muzyków zaczynały zauważanie się rozchodzić – aby nie narażać na szwanku wizerunku The Beatles, na razie wydanie tego filmu odsunięto w czasie. I choć oczywiście można w internecie znaleźć pirackie kopie, to jednak w takiej jakości, zarówno jeśli chodzi o obraz, jak i dźwięk, na razie można go zobaczyć tylko na takich specjalnych pokazach.  

A warto, bo to wyjątkowy film, pokazujący proces twórczy albumu „Let It Be”. John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Ringo Starr, od pewnego momentu wspierani przez Billy’ego Prestona na elektrycznym fortepianie i organach Hammonda, prezentują sobie wzajemnie pomysły, które nierzadko przeszły sporą metamorfozę, zanim trafiły na album. Czasami jest śmiertelnie poważnie, kiedy indziej zabawnie. Wszystko zaczyna się w dużym, chłodnym studiu telewizyjnym, by w końcu przenieść się do siedziby należącej do The Beatles firmy Apple. Na koniec muzycy wychodzą na dach budynku swojej firmy, by po raz ostatni wystąpić przed – przypadkową i gromadzącą się w trakcie występu na pobliskich dachach i ulicach – publicznością.  

Faktycznie, nie brak w tym filmie momentów pokazujących rosnące napięcie między muzykami czy też ich wzajemną niechęć, jednak uznanie „Let It Be” za dokument zagrażający wizerunkowi The Beatles uważam za przesadzone. Raczej widać, że ciągle jest ta chemia, że ciągle Lennon z McCartneyem, śpiewając do tego samego mikrofonu, potrafią się tym cieszyć.  

Nie jestem w stanie powiedzieć, czym poza jakością różniła się ta nowa wersja filmu „Let It Be” od tej pokazywanej przed laty w kinach (nie w Polsce). Ponieważ oryginału nie widziałem od lat, odniosłem wrażenie, że pojawiły się sceny, których wcześniej nie widziałem. Pewny jednak jestem jednego. Jakość uległa znacznemu polepszeniu. Mam nadzieję, że film trafi w końcu w nasze ręce. I czekam na kolejne podobne wydarzenia w Trójkowym studiu.  

Wychodząc z budynku przy Myśliwieckiej, odbyłem krótką rozmowę z Tomaszem Zeliszewskim. Podobno jest szansa na to, by w niedługim czasie posłuchać kolejnej płyty The Beatles z pierwszej kopii taśmy matki. Ale na razie o tym sza.  

Tekst autorstwa Michała Kirmucia ukazał się w majowym numerze „Teraz Rocka”.

mk | mg

KOMENTARZE

Przeczytaj także